O działalności Rafała Szwedowicza zacząłem interesować się dopiero po pojawieniu się tego pytania. Wcześniej o nim nic nie słyszałem. Zapoznając się z informacjami, które dostępne są w internecie mogę powiedzieć, że jest to typowy obraz zabawy w prawosławie jaki spotykamy często na zachodzie Europy. Pewnego rodzaju odkrywanie prawosławia i swoista fascynacja prowadzą do pewnych samozwańczych kroków określania siebie duchowym lub (jak to bywa we Francji) biskupem. Nazwisko Szwedowicz raczej nie wskazuje na serbskie pochodzenie, więc dlaczego taka „misja” czarnogórska w Polsce, gdzie istnieje Cerkiew Autokefaliczna? Jeśli Rafał Szwedowicz chce być prawosławnym to nie widzę problemu wstąpienia do Kościoła prawosławnego. Po odpowiednim przygotowaniu można ubiegać się również o święcenia kapłańskie. Natomiast ta działalność Rafała Szwedowicza o której możemy dowiedzieć się z informacji internetowych brzmi dość niepoważnie.
Wierzę, że w niebie dusze (wraz ze swymi zmartwychwstałymi ciałami!) będą odczuwały do siebie PRAWDZIWIE NIEZIEMSKĄ MIŁOŚĆ, której nie da się nazwać/opisać/ograniczyć żadnym ziemskim słowem w jakimkolwiek bardziej czy mniej znanym języku. Często zdarza się, że to, co dalekie i/czy nieznane próbujemy wyobrażać sobie na podstawie tego co znamy ze swego (naj)bliższego otoczenia, a to tylko skrawek dużo większej całości. Mierząc cokolwiek tą „swoją miarką” narażamy się na mniej czy bardziej błędny wynik. Na te nasze/swoje ustalenia/wyobrażenia trzeba zatem „brać (solidna nawet) poprawkę” i pozostawić sobie przynajmniej możliwość uwzględnienia jeszcze innej/innych możliwości.
W związku z Pana obawą, że skoro miłość wszystkich do wszystkich będzie taka sama, to będzie smutno, bo „wszystko będzie takie samo”, zacytuję wymowny fragment książki „Ortodoksja” autorstwa Gilberta Keitha Chestertona.
Wyniosły materializm, który zdominował współczesne umysły, opiera się ostatecznie na jednym tylko założeniu, i to założeniu fałszywym. Zakłada mianowicie, że jeżeli jakieś zjawisko powtarza się bez końca, to jest ono martwe, jest częścią mechanizmu. Ludzie uważają, że gdyby wszechświat był osobowy, to byłby zmienny, gdyby słońce było żywe, tańczyłoby zamiast maszerować po niebie. Twierdzenie takie jest jednak fałszywe nawet w odniesieniu do powszechnie znanych faktów. Zmienności ludzkim sprawom nie nadaje bowiem życie, lecz śmierć: zamieranie sił i pragnień. Człowiek zmienia swoje zachowania z powodu rosnącej niedoskonałości czy też zmęczenia. Wsiada do autobusu, ponieważ zmęczył go spacer, albo też idzie na spacer, ponieważ zmęczyło go siedzenie w miejscu. Ale gdyby jego radość życia była tak wielka, że nigdy nie zmęczyłby się jeżdżeniem do Islington, zmierzałby tam tak samo niezmiennie, jak Tamiza zmierza do swego ujścia. Pęd i zachwyt jego życia miałyby w sobie niezmienność śmierci. Słońce wstaje każdego ranka, ze mną natomiast bywa różnie. Zmienność mojego trybu życia nie wynika jednak z nadmiaru aktywności, ale z jej braku. Mówiąc prościej, być może rację ma ten, kto twierdzi, że słońce nigdy się nie męczy wstawaniem. Jego rutyna nie musi być oznaką braku życia, ale jego nadmiaru. Chodzi mi o to, co czasem można zaobserwować u dzieci, które odkryły jakąś zabawę lub dowcip, odpowiadający ich gustom. Dziecko macha rytmicznie nogami z powodu nadmiernej, a nie zbyt małej żywotności. Dzieci tryskają energią, są w głębi duszy dzikie i wolne, dlatego pragną rzeczy powtarzających się i niezmiennych. Zawsze mówią „Zrób to jeszcze raz!”; i dorosły robi to jeszcze raz i jeszcze, aż prawie wyzionie ducha. Dorośli bowiem nie są na tyle wytrzymali i silni, by znajdować radość w monotonii. Ale być może Bóg jest na tyle wytrzymały i silny, by się nią radować. Być może Bóg mówi co rano słońcu: „Zrób to jeszcze raz!”, i to samo powtarza co wieczór księżycowi? Może to, że wszystkie stokrotki są do siebie podobne, nie jest wynikiem zaprogramowanej konieczności. Może Bóg stwarza każdą z nich osobno i po prostu nigdy się nie nuży stwarzaniem stokrotek.
Polecam lekturę całej książki – jest wielce odkrywcza…
Natomiast o prawdziwej „nieziemskiej” miłości, której mamy nadzieję doświadczać w niebie, ale którą powinniśmy też okazywać już tutaj na ziemi, można poczytać w tekście wykładu bp Kallistosa Ware pt. Człowiek jako ikona Trójcy Świętej.
Ponieważ miłość jest doskonałością ludzkiej natury, najwyższą rzeczywistością naszego osobowego doświadczenia, jest ona również cechą naszego doświadczenia, które najbardziej zbliża nas do Boga; lepiej od wszystkiego co znamy, wyraża doskonałość boskiej natury. Jednakże miłość do siebie samego nie jest miłością prawdziwą. Miłość jest darem i wymianą. Aby mogła być obecna w swej pełni, wymaga wzajemności. Potrzebuje jakiegoś „ty”, jak również pewnego „ja” i może prawdziwie istnieć jedynie tam, gdzie jest mnogość osób. „Doskonałość jednej osoby wymaga towarzystwa jeszcze jednej”. Jest tak nie tylko w przypadku ludzi, ale również Boga: Boska miłość, podobnie jak ludzka, charakteryzuje się współuczestnictwem i wspólnotą. Pełnia chwały, mówi Ryszard, „wymaga, aby nie brakowało współuczestnika chwały”. W przypadku Boga, tak jak w przypadku człowieka, „nic nie jest bardziej chwalebne od życzenia nieposiadania czegokolwiek, czym nie chciałoby się podzielić”. Jeśli zatem Bóg jest miłością, to niemożliwe, że mógłby być tylko jedną osobą, miłującą samą siebie. Musi być przynajmniej dwoma miłującymi się nawzajem osobami, Ojcem i Synem. […] Aby zaistnieć w swej pełni, miłość potrzebuje być nie tylko „wzajemna”, lecz również „wspólna”. Zamkniętemu kręgowi wzajemnej miłości pomiędzy dwiema osobami brakuje czegoś do miłości doskonałej; aby doskonałość miłości mogła zaistnieć, dwie osoby muszą podzielić się swą wzajemną miłością z trzecią. „Miłość doskonała przezwycięża lęk” (1 J 4,18); miłość w swej doskonałości nie jest egoistyczna, jest bez zazdrości, bez lęku czy obawy przed konkurentem, rywalem. Gdy miłość jest doskonała, wówczas miłujący nie tylko miłuje umiłowanego jako swoje drugie ja, lecz życzy swemu umiłowanemu dalszej radości wspólnego miłowania trzeciej osoby, i bycia miłowanym przez nią wspólnie z miłującym. „To dzielenie miłości nie może przejawiać się pomiędzy mniej niż trzema osobami […] O istnieniu wspólnej miłość można mówić dopiero wówczas, gdy trzecia osoba jest miłowana przez dwie osoby harmonijnie i we wspólnocie, a uczucie tych dwóch osób jest stopione w jedno uczucie przez płomień miłości do trzeciej”. W przypadku Boga tą „trzecią”, z którą dwie pozostałe dzielą swą wzajemną miłość, jest Osoba Ducha Świętego, którego Ryszard określa jako condilectus, „współumiłowany”.
Warto zapoznać się z całym wykładem – jest wielce odkrywczy i podpowiada nie tylko jakiej miłości spodziewać się w niebie, ale też jak okazywać miłość już tutaj. Warto zacząć praktykować na ziemi, aby w niebie nie poczuć się zaskoczonym albo nawet „wyobcowanym”(?)…
Życzę wszystkim owocnej lektury
Wszystkie ptaki wydają pewne dźwięki. Jedne gatunki są aktywne w ciągu dnia inne zaś w ciągu nocy. Sowa akurat jest ptakiem nocnym i jej żerowanie i aktywność przebiega w nocy. W żaden sposób nie jest ona jednak kojarzona ze śmiercią. Być może jej odgłosy i ciemność sprawia wrażenie tajemniczości i niepewności. Odczucia Pani męża są subiektywne i niczym nie uzasadnione i tak to chyba trzeba mu powiedzieć. Jeśli chodzi o okres żałoby po bliskiej osobie, to w prawosławiu mowa jest o 40 dniach. Chodzi tutaj przede wszystkim o intensywną modlitwę za osobę zmarłą w tym okresie. Spotkałem się z opinią, że generalnie grób należy pozostawić w spokoju przez ten okres, ale jeśli trzeba coś uporządkować to naturalnie należałoby to zrobić.
Odpowiedzi na te pytania można przynajmniej częściowo znaleźć we wcześniejszych wypowiedziach na temat homoseksualizmu. Cytowałem fragment z książki o. Johna Brecka „Święty dar życia. Prawosławne chrześcijaństwo i bioetyka”. Autor stwierdza: „kwestią najwyższej wagi pozostaje ciągłe podtrzymywanie wyraźnego rozróżnienia pomiędzy orientacją [homoseksualną] i zachowaniami. Bez względu na to, jakie są jej przyczyny (fizjologiczne, genetyczne, psychologiczne i społeczne czy najprawdopodobniej połączenie ich wszystkich), orientacja homoseksualna nie jest ani grzeszna, ani zła (z zastrzeżeniem, że w tym upadłym świecie o każdej ułomności można powiedzieć, iż jest następstwem grzechu). Osoby z taką orientacją są w najpełniejszym znaczeniu „osobami”, nosicielami obrazu Bożego i wraz ze wszystkimi innymi powołane są do wzrastania ku osiąganiu Bożego podobieństwa. Gdy usiłują zmienić orientację na heteroseksualną lub gdy codziennie zmagają się o pozostawanie w cnocie czystości, potrzebują szczególnego wsparcia, zachęty i miłości Cerkwi – jej biskupów, kapłanów i laikatu. W dążeniach do osiągnięcia tego celu nieodłączną pomocą może być uczestnictwo w grupach wzajemnego wsparcia jak np. amerykańskie organizacje Exodus International i Courage. (Założyciel rzymskokatolickiej organizacji „Courage” ks. John Harvey przekonuje, że osoby z orientacją homoseksualną w bardzo znaczących proporcjach rzeczywiście mogą stać się heteroseksualne, nawet jeśli w wielu przypadkach ciągle utrzymują się homoerotyczne odczucia czy wyobrażenia).”
Przekonaj/zapewnij bliską Ci osobę, że ani Pan Bóg, ani Cerkiew nikogo nie „skreśla”. Poczucie grzeszności i niegodności potrzebne jest każdemu z nas, bo przecież wszyscy grzeszymy i przez to stajemy się niegodni przed Bogiem. Ewangeliczna przypowieść o synu marnotrawnym wyraźnie wskazuje, że w odpowiedzi na poczucie grzeszności i niegodności, w odpowiedzi na pokajanie – „głębokie zrozumienie” tego jakim się staliśmy, przez to, że zgrzeszyliśmy i „głębokie zrozumienie” tego, jakimi powinniśmy się stawać, przez to, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga w Trójcy Osób – Ojciec wybiega na spotkanie utracjusza, każe go umyć, ubrać w najlepszą szatę i nakłada pierścień na palec – przyjmuje jak syna, a nie jak sługę. To Bóg czyni nas godnymi, sami nie bylibyśmy w stanie tego dokonać, ale najpierw trzeba pokajać się i wrócić „do domu Ojca”. Pan Bóg jest miłością. Złoczyńca, który w ostatnich chwilach życia poprosił ukrzyżowanego Jezusa o przebaczenie, usłyszał: „Jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w raju” (Łk 23,42).
Zanim przejdę do wskazania możliwości rozwiązania tego problemu, zacytuję fragmenty wykładu bp Kallistosa Ware: „Prawosławne rozumienie pokajania” zaczerpnięte z podrozdziału pt. „Dar łez”, (to rozdział ksiżki pt. Królestwo wnętrza; tekst wykładu dostępny jest na cerkiew.pl http://www.typo3.cerkiew.pl/index.php?id=prawoslawie&a_id=98 – zachęcam oczywiście do uważnej lektury całego wykładu i całej książki…)
Dar łez […] zajmuje ważne miejsce również w duchowej tradycji chrześcijańskiego Wschodu. „Teologia łez” odgrywa szczególnie znaczącą rolę w nauce św. Jana Klimaka, św. Izaaka Syryjczyka i św. Symeona Nowego Teologa. Dla św. Jana Klimaka łzy stanowią odnowienie łaski Chrztu: „Źródło łez po Chrzcie jest obfitsze niż sam Chrzest, chociaż słowa te mogą brzmieć nieco zuchwale. […] Pierwszy Chrzest otrzymaliśmy jako dzieci, ale wszyscy skaziliśmy go; poprzez łzy odtwarzamy czystość pierwszego Chrztu”. Św. Izaak uważa łzy za rozstrzygającą granicę pomiędzy „stanem cielesnym” a „duchowym”, za punkt przejścia pomiędzy wiekiem obecnym, a Wiekiem, który ma nadejść i wejście do którego możemy antycypować już nawet w tym życiu. […] Św. Symeon twierdzi, że nigdy nie powinniśmy przystępować do Komunii Świętej nie wylewając łez. Według Nicetasa Stethatosa, ucznia św. Symeona, łzy są w stanie przywrócić nawet utracone dziewictwo. […] Istnieje wiele rodzajów łez i nieodzowne jest ich rozróżnianie. Podstawowa różnica istnieje pomiędzy łzami zmysłowymi czy też naturalnymi a duchowymi (istnieje także trzecia możliwość – łzy mogą być również demoniczne). […] Łzy duchowe, jak sama nazwa wskazuje, są darem łaski Boga Ducha Świętego, a nie skutkiem naszych własnych wysiłków; ściśle wiążą się one z naszą modlitwą. Łzy zmysłowe wyrażają nasz przyziemny smutek, który, tak jak i my sami, tkwi w upadłym świecie, nieuchronnie zmierzającym do śmierci. Duchowe łzy wprowadzają nas do nowego życia Zmartwychwstania. […]
Jak uczą święci Ojcowie, istnieją dwa podstawowe rodzaje łez duchowych. Na niższym poziomie są one gorzkie, na wyższym – słodkie. Na niższym poziomie stanowią one formę oczyszczenia, na wyższym zaś – oświecenia. Na niższym poziomie wyrażają skruchę, żal za grzech, smutek z powodu naszego oderwania się od Boga – przypominają o Adamie płaczącym u wrót Raju. Te na wyższym poziomie wyrażają radość z Bożej miłości, dziękczynienie za nasze niezasłużone ponowne usynowienie. […] Jednak podobnie jak w przypadku rozróżnienia pomiędzy płaczem naturalnym i duchowym, owe dwa poziomy duchowych łez nie powinny być sobie nazbyt zdecydowanie przeciwstawiane. Jeden poziom duchowych łez prowadzi ku drugiemu. Łzy żalu za grzechy zmieniają się stopniowo w łzy wdzięczności i radości. Tak więc w owym darze łez jawi się nam raz jeszcze kwestia, którą niejednokrotnie podkreślaliśmy – pokajanie nie jest negatywne, lecz pozytywne; nie jest niszczące, lecz dające życie, nie przepojone zwątpieniem, ale pełne nadziei…
Mam nadzieję, że już te wybrane cytaty mogą pomóc Ci inaczej pojmować i traktować Twe łzy – choć na swój sposób „przeszkadzają”, są jednak również pomocne (żeby nie powiedzieć niezbędne…) i wypadałoby się z nich cieszyć (i to nawet bardzo…). Skoro są darem, wypadałoby ich Ci wręcz zazdrościć… i pracować/modlić się, aby również tego daru dostąpić…
Uważam, że w opisanej przez Ciebie sytuacji stosowne/pomocne byłoby dokonanie wyboru duchowego opiekuna/spowiednika (podobnie jak każdy z nas wybiera lekarza rodzinnego). Pojawia się wówczas możliwość spowiedzi przy znanym, obdarzonym zaufaniem duchownym. Z jednej strony może to podziałać „uspokajająco” przed i podczas spowiedzi, a z drugiej może dać możliwość w miarę szybkiego, bez presji kolejki oczekujących „dojścia do siebie”/uspokojenia się podczas samej spowiedzi (jeżeli dalej będzie taka potrzeba). Z wybranym ojcem duchowym można umówić się/spotkać się nie tylko w cerkwi podczas, przed czy po nabożeństwie. Spowiedź może mieć miejsce „w zaciszu” kancelarii czy innym pomieszczeniu domu parafialnego (np. chrzcielnicy?). W niektórych cerkwiach (np. w Warszawie na Woli) są specjalnie wydzielone pomieszczenia, w których odbywa się spowiedź.
Żal za grzechy jest niezbędny przy spowiedzie i to dlatego spowiednik przed modlitwą rozgrzeszenia zawsze zadaje pytanie: „Czy żałujesz [za swoje grzechy?] (cs. kajesz sia)”. Twój płacz wyraźnie potwierdza żal i skruchę, ale równie ważne jest wyznawanie grzechów, „nazywanie ich po imieniu”. Pan Bóg zna, co prawda, wszystkie nasze grzechy, ale wyznanie ich przy świadku, którym jest spowiednik, to równie ważny element spowiedzi – trzeba je „wyrzucić z siebie”, „uzewnętrznić” właśnie poprzez ich ujawnianie. Wierzę, że jeśli prawdziwie żałujemy, kajamy się, Bóg wybacza nam wszystkie nasze grzechy – nawet te, z których nie zdajemy sobie sprawy, popełnione nieświadomie czy też te, o których zapomnieliśmy. W modlitwie przed spowiedzią pojawia się jednak ostrzeżenie, że zatajone z premedytacją (ze strachu czy ze wstydu?) i nie ujawnione grzechy nie tylko nie będą odpuszczone, ale to „przemilczenie” będzie jeszcze większym grzechem. Zdecydowanie lepiej zatem wyznawać wszystkie nasze grzechy i przewinienia.
Jeśli świadomość wielkiej „wartości łez” i wybór spowiednika nie pomoże, płacz okaże się silniejszy i dalej będzie przeszkadzał w „poprawnej” spowiedzi i spokojnym nazywaniu grzechów po imieniu, można spróbować zastosować dodatkowy „techniczny”(?) sposób – wypić uspakajające ziółka – melisę, lawendę lub rumianek – albo poprosić o jakiś specyfik w aptece.
Z głębi serca życzę doznania wystarczająco długiej chwili dogłębnego uspokojenia, aby wszystkie grzechy mogły zostać wyznane i „wyrzucone z siebie”, ale ich przebaczenie niech dalej zapewnia i potwierdza drogocenny dar łez…
Śmiem twierdzić, że nie wolno Ci się tym przejmować, nie wolno Ci wierzyć w tego rodzaju „złe znaki”!. Świeca zgasła bo mąż zbyt szybko nią poruszył albo ‚trafiła’ na ciąg powietrza. Przypisywanie temu zdarzeniu jakiegokolwiek ‚dodatkowego’ znaczenia to zabobon. Czy wierzysz, że gdy czarny kot przebiegnie Ci drogę to spotka Cię nieszczęście? Czy wierzysz, że jeśli podziękujesz za czyjeś skierowane ku Tobie dobre życzenie, to się ono nie spełni? „Chodzą też słuchy”, że „nieszczęścia chodzą parami”… Przedszkolaki mają „dowody”, że to wszystko się „sprawdza” – Kasia nie obróciła się na pięcie, Grześ nie splunął przez lewe czy prawe ramię i rzeczywiście zdarzyły się im jakieś przykrości. Czy rzeczywiście przez tego czarnego kota? Na pewno nie przez niego, ale z pewnością przez to, że uwierzyły, że spotka je jakieś nieszczęście. Mamy na ten temat ewangeliczne wyjaśnienia/wskazówki. W opowieści o cudownym uzdrowieniu dwóch ślepców słyszymy, że w odpowiedzi na ich prośbę o uzdrowienie, Chrystus zapytał ich: „Czy wierzycie?” Gdy potwierdzili swą wiarę w uzdrowienie, usłyszeli znamienne słowa: „Niech się wam stanie wedle waszej wiary!”, po czym przejrzeli, dostąpili upragnionego uzdrowienia. Ślepcy wierzyli, że odzyskają wzrok i tak się stało. Dzieci uwierzyły, że spotka je nieszczęście i „doczekały się”. Można by podsumować to stwierdzeniem: „Jak wierzysz, tak masz”… Nieszczęścia mogą chodzić nawet stadami, bo jeśli spotkało mnie jakieś nieszczęście i w związku z tym rozglądam się skąd przyjdzie to drugie, to z pewnością przyjdzie – na „moje własne życzenie”. Wyczekiwanie na to drugie „do pary” nieszczęście to „czysta prowokacja” – to „licho co nie śpi” może nam zafundować kilka nieszczęść, żeby nas przekonać, że tego rodzaju „mądrości ludowe” się „sprawdzają”. Uważajmy zatem, w co wierzymy, bo nam też „może się stać wedle naszej wiary”…
Cerkiewne kanony nie dopuszczają nie tylko liturgicznej, cerkiewnej modlitwy za samobójców, ale nawet ich pogrzebu. To nie przez zapomnienie, bowiem w domowej osobistej modlitwie modlą się za nich członkowie rodziny i przyjaciele. To tak wielki grzech, że już tutaj, na ziemi powoduje aż tak bardzo bolesne konsekwencje. Tłumaczyć można/trzeba to również pragnieniem powstrzymania innych wiernych nawet od myśli o odebraniu sobie życia. Perspektywa braku cerkiewnej modlitwy za dusze samobójcy miała/ma działać „odstraszająco”, jako przestroga. To swego rodzaju paradoks – ci, którzy tej modlitwy potrzebują najbardziej, zostają jej pozbawieni, ale, co wielce ważne, przez wzgląd na innych ‚potencjalnych’ samobójców.
Najnowsze badania naukowe wykazały, że w ponad 90% samobójstw popełnianych jest „pod wpływem” wielu różnych różnych czynników i nie są to działania w pełni świadome. Dla wielu hierarchów, duchownych, teologów oznacza to, że pogrzeb i cerkiewna modlitwa stają się w tych przypadkach możliwe.
Myślę, że „stawianie Boga / Chrystusa na pierwszym miejscu” to realizacja najważniejszego przykazania – „Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił” (Mk 12,30-31, Pwt 6, 5). Jak je realizować? Sposobów jest bardzo wiele. Jeden z nich opisuje sentencja św. Teofana Rekluza (cs. Zatwornika) – „Najważniejsze to stać przed Bogiem z umysłem w sercu, nieustannie, w dzień i w nocy, aż do końca życia”. Polecam lekturę wykładu bp Kallistosa Ware, Teologia nabożeństwa (http://www.prawoslawie.k.pl/book/k01.html), który wspaniale znaczenie tej sentencji objaśnia. Bardziej „łopatologicznie” można by stwierdzić: powinniśmy wszystkie nasze plany/działania/uczynki/słowa „sprawdzać/porządkować/opatrywać” pytaniem: czy to zgodne z wolą Bożą? Co by na to Bóg powiedział? Jak by zareagował?
Z pewnością chodzi tu też o poprawne ustalania priorytetów, tego, co dla nas (powinno być/jest) najważniejsze. Przykłady z życia: co okazuje się ważniejsze w niedzielą rano? – uczestnictwo (pełne) w Boskiej Liturgii, czy coś innego? np. dłuższe spanie, telewizja, zakupy, spacer?Wymowny przykład z Ewangelii to opowieść o uzdrowieniu opętanego w krainie Gadareńczyków (Łk 8,26-389) – demony zostały wypędzone z opętanego, weszły w stado świń, a te ruszył pędem do jeziora i utonęły. Właściciele świń, którzy przyszli zobaczyć co się stało i ujrzeli „człowieka, z którego wyszły demony, ubranego i przy zdrowych zmysłach, siedzącego u stóp Jezusa”, poprosili Jezusa, aby odszedł z ich krainy… Kto/co okazał/o się dla nich ważniejszy/e? Mieli „do wyboru” Jezusa – Boga, człowieka i świnie… Czy nie zdarza się nam postępować podobnie? podejmować podobne decyzje? Ewangeliczne ostrzeżenie i rada to przypowieść o synu, który odszedł z domu Ojca (Łk 15,11-32). Polecam jej objaśnienie w jednym z rozdziałów książki metropolity Antoniego Blooma, Odwaga modlitwy.
Cerkiew prawosławna w Polsce podobnie ja inne lokalne Cerkwie w świecie nie mają odrębnego nauczania dogmatycznego. Temat apokatastazy nie był definiowany na Soborach powszechnych, dlatego jest nieobecny w podręcznikach dogmatyki. Jest on traktowany jako pewnego rodzaju teologumena (opinia teologiczna), występująca u pisarzy kościelnych i Ojców Cerkwi.
Wydaje mi się, że w Kościele rzymskokatolickim jest wiele wydarzeń związanych z objawieniami. Raczej do żadnych z tych cudownych momentów Kościół prawosławny nie ustosunkowywał się. Prawosławie miało (i ma) swoje takie cudowne zdarzenia i również w jakiś sposób powszechny lub ogólnoprawosławny nie ustosunkowuje się do nich. Weźmy na przykład cudowne zejście Ognia w Wielką Sobotę. Nie było aktu kościelnego, który określał by, że to zdarzenie jest „przyznanym”. Cud ma miejsce (my jesteśmy tego świadkami) i radujemy się z tego Bożego błogosławieństwa. Nie wymagamy tego również, by chrześcijanie (lub hierarchia) Kościoła rzymskokatolickiego uznawała ten cud. Nie ma też jakiejś przyczyny by prawosławni wyrażali swoją opinie o cudach w Kościele rzymskokatolickim nie wyłączając zdarzeń fatimskich.