Wierzę, że w niebie dusze (wraz ze swymi zmartwychwstałymi ciałami!) będą odczuwały do siebie PRAWDZIWIE NIEZIEMSKĄ MIŁOŚĆ, której nie da się nazwać/opisać/ograniczyć żadnym ziemskim słowem w jakimkolwiek bardziej czy mniej znanym języku. Często zdarza się, że to, co dalekie i/czy nieznane próbujemy wyobrażać sobie na podstawie tego co znamy ze swego (naj)bliższego otoczenia, a to tylko skrawek dużo większej całości. Mierząc cokolwiek tą „swoją miarką” narażamy się na mniej czy bardziej błędny wynik. Na te nasze/swoje ustalenia/wyobrażenia trzeba zatem „brać (solidna nawet) poprawkę” i pozostawić sobie przynajmniej możliwość uwzględnienia jeszcze innej/innych możliwości.
W związku z Pana obawą, że skoro miłość wszystkich do wszystkich będzie taka sama, to będzie smutno, bo „wszystko będzie takie samo”, zacytuję wymowny fragment książki „Ortodoksja” autorstwa Gilberta Keitha Chestertona.
Wyniosły materializm, który zdominował współczesne umysły, opiera się ostatecznie na jednym tylko założeniu, i to założeniu fałszywym. Zakłada mianowicie, że jeżeli jakieś zjawisko powtarza się bez końca, to jest ono martwe, jest częścią mechanizmu. Ludzie uważają, że gdyby wszechświat był osobowy, to byłby zmienny, gdyby słońce było żywe, tańczyłoby zamiast maszerować po niebie. Twierdzenie takie jest jednak fałszywe nawet w odniesieniu do powszechnie znanych faktów. Zmienności ludzkim sprawom nie nadaje bowiem życie, lecz śmierć: zamieranie sił i pragnień. Człowiek zmienia swoje zachowania z powodu rosnącej niedoskonałości czy też zmęczenia. Wsiada do autobusu, ponieważ zmęczył go spacer, albo też idzie na spacer, ponieważ zmęczyło go siedzenie w miejscu. Ale gdyby jego radość życia była tak wielka, że nigdy nie zmęczyłby się jeżdżeniem do Islington, zmierzałby tam tak samo niezmiennie, jak Tamiza zmierza do swego ujścia. Pęd i zachwyt jego życia miałyby w sobie niezmienność śmierci. Słońce wstaje każdego ranka, ze mną natomiast bywa różnie. Zmienność mojego trybu życia nie wynika jednak z nadmiaru aktywności, ale z jej braku. Mówiąc prościej, być może rację ma ten, kto twierdzi, że słońce nigdy się nie męczy wstawaniem. Jego rutyna nie musi być oznaką braku życia, ale jego nadmiaru. Chodzi mi o to, co czasem można zaobserwować u dzieci, które odkryły jakąś zabawę lub dowcip, odpowiadający ich gustom. Dziecko macha rytmicznie nogami z powodu nadmiernej, a nie zbyt małej żywotności. Dzieci tryskają energią, są w głębi duszy dzikie i wolne, dlatego pragną rzeczy powtarzających się i niezmiennych. Zawsze mówią „Zrób to jeszcze raz!”; i dorosły robi to jeszcze raz i jeszcze, aż prawie wyzionie ducha. Dorośli bowiem nie są na tyle wytrzymali i silni, by znajdować radość w monotonii. Ale być może Bóg jest na tyle wytrzymały i silny, by się nią radować. Być może Bóg mówi co rano słońcu: „Zrób to jeszcze raz!”, i to samo powtarza co wieczór księżycowi? Może to, że wszystkie stokrotki są do siebie podobne, nie jest wynikiem zaprogramowanej konieczności. Może Bóg stwarza każdą z nich osobno i po prostu nigdy się nie nuży stwarzaniem stokrotek.
Polecam lekturę całej książki – jest wielce odkrywcza…
Natomiast o prawdziwej „nieziemskiej” miłości, której mamy nadzieję doświadczać w niebie, ale którą powinniśmy też okazywać już tutaj na ziemi, można poczytać w tekście wykładu bp Kallistosa Ware pt. Człowiek jako ikona Trójcy Świętej.
Ponieważ miłość jest doskonałością ludzkiej natury, najwyższą rzeczywistością naszego osobowego doświadczenia, jest ona również cechą naszego doświadczenia, które najbardziej zbliża nas do Boga; lepiej od wszystkiego co znamy, wyraża doskonałość boskiej natury. Jednakże miłość do siebie samego nie jest miłością prawdziwą. Miłość jest darem i wymianą. Aby mogła być obecna w swej pełni, wymaga wzajemności. Potrzebuje jakiegoś „ty”, jak również pewnego „ja” i może prawdziwie istnieć jedynie tam, gdzie jest mnogość osób. „Doskonałość jednej osoby wymaga towarzystwa jeszcze jednej”. Jest tak nie tylko w przypadku ludzi, ale również Boga: Boska miłość, podobnie jak ludzka, charakteryzuje się współuczestnictwem i wspólnotą. Pełnia chwały, mówi Ryszard, „wymaga, aby nie brakowało współuczestnika chwały”. W przypadku Boga, tak jak w przypadku człowieka, „nic nie jest bardziej chwalebne od życzenia nieposiadania czegokolwiek, czym nie chciałoby się podzielić”. Jeśli zatem Bóg jest miłością, to niemożliwe, że mógłby być tylko jedną osobą, miłującą samą siebie. Musi być przynajmniej dwoma miłującymi się nawzajem osobami, Ojcem i Synem. […] Aby zaistnieć w swej pełni, miłość potrzebuje być nie tylko „wzajemna”, lecz również „wspólna”. Zamkniętemu kręgowi wzajemnej miłości pomiędzy dwiema osobami brakuje czegoś do miłości doskonałej; aby doskonałość miłości mogła zaistnieć, dwie osoby muszą podzielić się swą wzajemną miłością z trzecią. „Miłość doskonała przezwycięża lęk” (1 J 4,18); miłość w swej doskonałości nie jest egoistyczna, jest bez zazdrości, bez lęku czy obawy przed konkurentem, rywalem. Gdy miłość jest doskonała, wówczas miłujący nie tylko miłuje umiłowanego jako swoje drugie ja, lecz życzy swemu umiłowanemu dalszej radości wspólnego miłowania trzeciej osoby, i bycia miłowanym przez nią wspólnie z miłującym. „To dzielenie miłości nie może przejawiać się pomiędzy mniej niż trzema osobami […] O istnieniu wspólnej miłość można mówić dopiero wówczas, gdy trzecia osoba jest miłowana przez dwie osoby harmonijnie i we wspólnocie, a uczucie tych dwóch osób jest stopione w jedno uczucie przez płomień miłości do trzeciej”. W przypadku Boga tą „trzecią”, z którą dwie pozostałe dzielą swą wzajemną miłość, jest Osoba Ducha Świętego, którego Ryszard określa jako condilectus, „współumiłowany”.
Warto zapoznać się z całym wykładem – jest wielce odkrywczy i podpowiada nie tylko jakiej miłości spodziewać się w niebie, ale też jak okazywać miłość już tutaj. Warto zacząć praktykować na ziemi, aby w niebie nie poczuć się zaskoczonym albo nawet „wyobcowanym”(?)…
Życzę wszystkim owocnej lektury